czerwca 19, 2018

Eviva l'arte!



Naszą czasoprzestrzeń możemy podzielić na dni dobre, bardzo dobre i te absolutnie złe. Pomiędzy nimi jest zaś cała masa takich prostych, szarych i ekstremalnie zwyczajnych dni, które przechodzą bez echa, rozpływając się gdzieś w niebycie. I te wszystkie chwile składają na nasze życie, bardziej lub mniej szczęśliwe. Ale są też takie dni, które z pozoru nie zawierają w sobie żadnych spektakularnych zdarzeń. Nie jest to zdanie egzaminu na prawo jazdy, nie jest to uroczystość zaślubin czy ceremonia pogrzebowa. Pomimo tego, dni te zapisują się w pamięci jako te szczęśliwe, warte ocalenia od zapomnienia. Są one składową naszego codziennego szczęścia. Z pozoru zwyczajne, przekształcają się w opowieść o nas samych, o naszych marzeniach, troskach i pragnieniach. I jest w tym coś absolutnie niesamowitego. Ta zdolność wyciągania tego co najlepsze z każdej, najmniejszej chociaż chwili, z każdego drobnego zdarzenia. Bo nasza rzeczywistość i szara codzienność bardzo często przytłaczają nas swoim ciężarem, męczącym oddechem łatwo wyczuwalnym na karku. Są dla nas niewygodnym balastem, którego z chęcią byśmy się pozbyli. Ale stanowią one także kanwę dla naszego życia, wypełniacz, który spaja wszystko i pozwala temu trwać w jedności. Te piękne, czasem banalne i naiwne chwile są zatem najwspanialszą i najbogatszą ozdobą tej powszechnej zwyczajności. I taki właśnie zwykły niezwykły dzień mam za sobą. Po dwóch latach przerwy ponownie stanąłem przed obiektywem. I to nie byle jakim obiektywem. Spotkałem się z Panią Amelią, tak dobrze Wam znaną, z którą i dzięki której tworzyłem ten mój wirtualny zakątek. I chociaż przez ten czas mieliśmy stały kontakt, wplecenie w to spotkanie zdjęć jest czymś wyjątkowym, ważnym. Na nowo poczułem, a może raczej poczuliśmy, jak to jest uwieczniać rzeczywistość krótkimi pstryknięciami migawki. Te wszystkie wspomnienia powróciły i wypełniły nas, napełniły ożywczym uniesieniem, którego tak dawno nie doświadczaliśmy. I chociaż dla niektórych może to wydać się zwyczajne, błahe, niewarte uwagi, dla mnie stanowi coś absolutnie niesamowitego i dogłębnie szczęśliwego. Dziękuję Ci z całego serca za te niewyczerpane pokłady artyzmu i twórczej awangardy. "I choć życie nasze nic nie warte, Eviva l'arte!"

Pojawiam się tu dzisiaj w odsłonie eleganckiej. Nie wypada bowiem, po takiej rozłące, wrócić do siebie w łachmanach, tak nieprzyzwoicie. Postawiłem zatem na marynarkę, moje odkrycie z zeszłego sezonu, perełka którą dorwałem w Zarze i od tego momentu obdarzyłem ją miłością szczerą i prawdziwą. Biała koszula, ale bez kołnierzyka, tym razem stójka (wiedzieliście, że profesjonalnie nazywa się to kołnierzem mandaryńskim? Cóż, człowiek uczy się przez całe życie...) I buty, które kupiły mnie zupełnie, a w konsekwencji ja kupiłem je... Swoją drogą, ciekawa zależność, czyż nie?






Warto wspomnieć o jeszcze jednej kwestii. Gazeta, która towarzyszyła mi podczas tej sesji, to nie byle jakie pisemko. To Vogue. Najprawdziwsza w świecie polska edycja. Czekałem na to tak długo, aż w końcu się doczekałem. Jestem szczerze dumny, że po tylu latach Polska dołączyła do wielkiej #vogue_family. Że nie odstajemy już, że gonimy światową modę, że mamy swojego Vogue'a! To już piąty numer, a ja jestem nieustająco zachwycony. Na każdy kolejny czekam z niecierpliwością i wielkim zaciekawieniem, jak dziecko na prezenty od Świętego Mikołaja. Rzetelna praca świetnego zespołu, radość dla oczu i ducha. Wspaniałe sesje, dobrze napisane artykuły i felietony Pani Zuzanny Łapickiej, od których zaczynam czytanie każdego numeru...
Kto by pomyślał, dwa lata mnie nie było, a tu proszę, takie zmiany...





I na koniec już, P.Amelie, chciałbym bardzo Ci podziękować. Nie tylko za te zdjęcia, ogólnie, tak już Ci wspominałem, za całokształt...


1 komentarz:

Copyright © 2016 Szafa Bubu , Blogger