września 07, 2018

"Odkryjemy miłość nieznaną..."

"Odkryjemy miłość nieznaną..."


Uwaga, uwaga, podaję do ogólnej wiadomości fakt niepodważalny i niezaprzeczalny, a jak wiadomo, z faktami się nie dyskutuje, Alicja Majewska i Włodzimierz Korcz wielkimi artystami są. Myślę, że ta parafraza gombrowiczowskiej sentencji najlepiej ukazuje prawdę o tych niesamowitych osobowościach. Nie jest to jednak pusty frazes bez pokrycia. Najlepszym dowodem wielkości tego duetu jest ponad 40-letnia współpraca na polskiej estradzie. A warto podkreślić, iż współpraca ta była, jest i prawdopodobnie jeszcze będzie, bardzo owocna.

Drugiego września miałem przyjemność uczestniczyć w niesamowitym wydarzeniu, prawdziwej artystycznej uczcie dla ducha. W warszawskiej Romie odbył się koncert Alicji Majewskiej i Włodzimierza Korcza z okazji czterdziestolecia pracy scenicznej. I jak na wstępie zostało to sprostowane, tak i ja tę informację sprostuję, dla dociekliwych, są to dokładnie czterdzieści trzy lata. Wspaniały okres, który obfitował w radości i smutki, był świadkiem przemian społecznych i politycznych, a w końcu doprowadził Alicję i Włodka do miejsca, w którym obecnie się znajdują. Na warszawską scenę, przed publiczność, w oczach której maluje się jedynie uwielbienie i zachwyt. Po tylu latach, wierni słuchacze tej wspaniałej Artystki są gotowi przemierzyć wiele kilometrów, by móc chociaż przez te, wyjątkowo krótkie, dwie i pół godziny rozkoszować się sztuką w najczystszej postaci. Sam należę do tego grona migrantów, dla których tego dnia odległość nie miała znaczenia. Jedna Pani przyjechała aż z Suwałk! Czyż nie jest to najcudowniejszy możliwy wyraz uznania?

Punkt siedemnasta, punktualnie jak w szwajcarskim zegarku, na scenie pojawili się muzycy z kwartetu smyczkowego. Zaraz za nimi, jak to zostało podczas koncertu zabawnie powiedziane, weszli rockmeni, członkowie bandu. Wszyscy zostali przywitani brawami, z należytym szacunkiem i entuzjazmem. Prawdziwe podekscytowanie nastąpiło jednak, gdy przy mikrofonie stanął skromny, jak na wielkiego artystę przystało, Włodzimierz Korcz. Wybitny pianista, kompozytor, dyrygent i autor wielu polskich przebojów. A przede wszystkim, wieloletni przyjaciel Alicji Majewskiej. I tak też ją zapowiedział, jak przyjaciel, "który zdjąłby z duszy chociaż kilka trosk". Anegdotka, opowiedziana z humorem i niebywałym ciepłem, o młodej wokalistce, która ponad czterdzieści lat temu zwróciła się do nie mniej młodego, równie nieznanego, ale bardzo utalentowanego pianisty z prośbą o współpracę przy jej scenicznym debiucie. I tak zaczęła się artystyczna relacja, której przebiegu nikt nawet się nie spodziewał. Po tym wstępie, maestro zasiadł do fortepianu, a na scenie pojawiła się Ona...

Alicja Majewska weszła "cała na biało", ubrana w piękną kreację z atelier Macieja Zienia (ten krój, ten materiał, ten fason!), niebanalną białą spódnicę, która nie pozwalała oderwać wzroku od jakże zgrabnych nóg Artystki, w białą bluzkę, która tylko podkreśliła klasę i szyk samej Majewskiej. Wysokie, białe sandałki, chociaż jak sama Alicja mówiła, strasznie niewygodne, pięknie komponowały się z pozostałymi elementami. Jako dopełnienie, dosyć wystawna, ale idealnie pasująca biżuteria, naszyjnik i bransoletka. Zostałem absolutnie oczarowany. W teatrze, tej świątyni muz, Alicja Majewska stała się kapłanką sztuki, która swoim głosem miała przenieść nas do sfery sacrum.


Pierwszy utwór, który dane było nam usłyszeć, to "Bywają takie dni", napisany przez Jerzego Derfla do słów Ireneusza Iredyńskiego, sceniczny debiut Alicji sprzed czterdziesty trzech lat, z 1975 roku, z festiwalu w Opolu. Usłyszeć głos Alicji Majewskiej na żywo jest wydarzeniem tak niesamowitym i oszałamiającym, że nie sposób go zapomnieć. Powiedzieć, że powoduje ciarki na całym ciele, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Gdy pierwsze dźwięki dotarły do moich uszu, to zdałem sobie sprawę, że "bywają takie dni, że się na jawie śni". Tak, ten wieczór, ten dzień należy do takich właśnie dni. Wsłuchiwać się w to wykonanie było jak najpiękniejszy, najdoskonalszy sen i takie sny chcę właśnie przeżywać!

Jak sama Alicja powiedziała, śpiewa głównie o miłości. Szybko jednak dodała: „Proszę, żeby ci z państwa, którzy uważają, że miłość to banalny temat, wybaczyli mi, ale uważam, że w dzisiejszym świecie, w którym dewaluują się wszelkie wartości, jest to jedyny temat, który należy traktować poważnie”. Wystarczyło jedno zdanie, by podsumować sytuację dzisiejszego, współczesnego nam, świata emocji i zamknąć usta wszystkim tym, którzy narzekają na monotematyczność niektórych piosenek. Bo jak doskonale, dzięki Wojciechowi Młynarskiemu wiemy, są "piosenki intelektualne, które gardzą szarą prozą dnia", "są piosenki piękno duchy drżące, wyrzeźbione z blado lila mgły", ale są również "piosenki, z których się żyje, co (...) bez miłości żyć nie potrafią". I właśnie takie piosenki śpiewa Alicja, "trochę o szczęściu... I o nadziei... I że się czasem nie klei"

W pewnym momencie Majewska zniknęła za kulisami, by choć na chwilę odpocząć (to wszystko przez te buty!), a my zostaliśmy sam na sam z Włodzimierzem Korczem. Z Korczem i muzykami oczywiście (Panie Michale, pierwszy skrzypku, nie zapomniałem o Panu!). I zaczęła dziać się magia. Mieliśmy szansę wysłuchać fortepianowej interpretacji wielkiego przeboju, skomponowanego skądinąd przez samego Włodzimierza, "Jaka róża, taki cierń". Wybitny utwór, który niesie ze sobą niebywały ładunek emocjonalny. Muszę przyznać, że za każdym razem, gdy miałem przyjemność słuchać cudownego wykonania Edyty Geppert, skupiałem się na głosie tej wspaniałej wokalistki, na jej zaangażowaniu, na samych słowach. Muzyka jakoś mi umykała, doceniałem ją, jednak niewystarczająco. Tego wieczoru miałem okazję mieć bliższą styczność z tymi dźwiękami i pokochałem je na nowo. Cóż za kunszt i wirtuozeria! O samym utworze warto powiedzieć jeszcze jedno. Jest to niebywale trudna piosenka, której tylko dwie artystki były w stanie podołać. Właśnie Geppert i Majewska. Okazuje się bowiem, iż swego czasu obie Panie zaśpiewały ten utwór, jednego dnia, w dwóch zupełnie różnych miejscach na świecie, na dwóch różnych festiwalach i za to wykonanie, zarówno Geppert, jak i Majewska, otrzymały Grand Prix. Czy istnieje jakiekolwiek innego potwierdzenie wielkości zarówno Artystek, jak i kompozytora?


Ale to nie koniec niespodzianek, jakie zostały przygotowane na ten wieczór. Na scenie pojawił się Artur Andrus. Nietuzinkowy polski dziennikarz, poeta, piosenkarz i artysta kabaretowy. Śmiało można powiedzieć, człowiek orkiestra! Zaśpiewali razem z Alicją, w duecie, piękną piosenkę z nowej płyty, "O sercu szczerozłotym". Chciałbym się tutaj jeszcze przy tej nowej płycie zatrzymać. Bo tak naprawdę, to ona nie jest wcale taka nowa, bo wydana w 2016 roku. Warto zaznaczyć, że od wydania poprzedniej płyty minęło prawie 20 lat. Podczas koncertu Majewska wytłumaczyła, czemu to tak długo trwało. Otóż, aby wydać płytę z przebojami, które będzie można śpiewać przez następne dziesięciolecia, trzeba zebrać odpowiedni materiał. A my, cóż, przyzwyczajeni jesteśmy, że współcześni wokaliści wydają tak średnio jedną płytę na rok, zmuszeni przez kontrakty z wielkimi wytwórniami. I wiecie, wydają nawet wtedy, gdy tego materiału nie uzbierają... Na szczęście na kolejny krążek Alicji i Włodzimierza nie będziemy musieli długo czekać, premiera już w marcu. Mimo wszystko jestem przekonany, iż będzie to dobry materiał. Skąd te przypuszczenia? Otóż podczas wieczoru zaprezentowana została piosenka, w swej prapremierze, z tej płyty, która dopiero nadejdzie. Oj tak, zdecydownie jestem o nią spokojny...
Artur Andrus zaśpiewał również jedną ze swoich piosenek - "Piłem w Spale, spałem w Pile". Doprawdy wyborna satyra! Z utworem tym również związana jest pewna anegdotka. Otóż słowa pojawiające się w refrenie "hej, o hej!" to pomysł samego Włodka Korcza, który komponował muzykę do słów Andrusa. I jak się okazuje, to co najważniejsze i najbardziej zapamiętane, wymyślone zostało nie przez autora tekstu...

Wśród wszystkich przebojów, które Alicja Majewska zaśpiewała podczas koncertu, jeden wzbudził szczególne emocje. Nic nadzwyczajnego, emocje te wzbudza już ładnych parę lat. "Jeszcze się tam żagiel bieli" to utwór, który przyniósł Artystce szczególną popularność i zagwarantował jej specjalne miejsce na polskiej scenie muzycznej. Piosenka-ikona, piosenka-legenda, która towarzyszy nam Polakom praktycznie od zawsze. Tekst i muzyka, tak dobrze nam wszystkim znane, stanowią definicję sztuki estradowej najwyższych lotów. Brawurowe wykonanie Alicji, za każdym razem tak samo zachwycające, poruszyło wszystkich dogłębnie. Wszyscy wstali, bili brawo, a w tej niewymuszonej reakcji było coś magicznego, coś tak pięknego i ulotnego... Gdy głos Majewskiej w końcu przebił się przez ten aplauz, poprosiła wszystkich, by usiedli, że to jeszcze nie koniec. Włodzimierz Korcz skomentował to w następujący sposób: "Ostatnim czasem oglądam mnóstwo koncertów, na których to młode artystki wychodzą na scenę, nie zaczną jeszcze śpiewać, a już proszą wszystkich o powstanie. Alicja natomiast prosi państwa, by państwo usiedli. Niesamowite zjawisko."  Wydaje mi się, że nie sposób lepiej to podsumować. I po tym właśnie poznać można prawdziwych artystów. Po ich kontakcie z publicznością, który jest tak naturalny i płynący prosto z serca, że niemożliwe jest wypracowanie go w inny sposób!



Na koniec, Alicja Majewska zaśpiewała piosenkę "Szarlatanka" . Zganiona przez Andrusa, iż nie wypada żegnać się z widownią utworem w obcym języku, i to języku nieprzyjaznym!, zaśpiewała kompilację złożoną ze staropolskich piosenek, których nie trzeba nikomu przedstawiać: "Przybyli ułani", "Szła dzieweczka", czy "Jaśku, Jaśku". Charyzmatyczne interpretacje, których chce się słuchać i słuchać, wciąż na nowo i na nowo. To takie piękne dopełnienie, podsumowanie całego, cudownego wieczoru...

A po koncercie czekało na mnie spełnienie marzeń. Z najnowszą, ale już nie taką nową, płytą Alicji i Włodka w ręku, czekałem w długiej kolejce, by ową płytę podpisali i by móc zamienić z Artystką chociaż kilka słów, by móc podziękować za ten wieczór, który stał się dla mnie prawdziwą ucztą, którego nigdy nie zapomnę, a wspomnienia z tego snu, oprawione w złote ramy pamięci będę przechowywać w sercu. Ten bezpośredni kontakt upewnił mnie tylko w przekonaniu, iż są to Artyści przez duże A. Wybitnie uzdolnieni, a przy tym tak skromni, tak ludzcy. Nikomu nie odmówili autografu, nie narzekali na prośby o zdjęcia. Z uśmiechem na ustach rozmawiali ze swoimi słuchaczami, jak ze starymi znajomymi, których przypadkiem spotkali. Nieustannie dopytywali, czy było dobrze, czy nie za długo, jak nagłośnienie i czy strój odpowiedni. I nie było w tym ani grama kokieterii, najmniejszego śladu próby wyłudzenia potwierdzenia swego talentu. Było to tak naturalne, tak piękne. Tak wielcy, a jakby tego w ogóle nie zauważali, jakby sukces, który osiągnęli zupełnie ich nie dotyczył. Artyści, których nie splamiło zepsucie popularnością, którzy tworzą i są dla ludzi. Może właśnie dlatego po wyjściu z Romy czułem takie szczęście, takie spełnienie...



 
Alicja Majewska na scenie czuje się jak u siebie, jak w domu, jak w swoim miejscu na ziemi. I chociaż śpiewa przed wypełnionym po brzegi teatrem, łatwo ulec można wrażeniu, iż śpiewa tak, jakby nikogo nie było. Na twarzy maluje jej się czysta radość, taka prawdziwa, entuzjazm, którym można się zarazić. Jej postawa sceniczna jest cudowną ilustracją do słów, a właściwie słowa, innej, niemniej wspaniałej wokalistki, Edith Piaf. Zapytana kiedyś, co by zrobiła, gdyby nie mogła śpiewać, odpowiedziała "Umarłabym". I tak jak do życia potrzebny jest tlen, tak Alicji do szczęścia potrzebny jest śpiew. Podczas benefisu z 2015 roku, zorganizowanego w Toruniu, Majewska zaśpiewała cudowną piosenkę, trochę autotematyczną, że "Dopóki śpiewasz, grasz/ Swą drogę w życiu masz...". I to jest cała prawda. Dzięki muzyce Alicja i Włodzimierz odnaleźli swą drogę do spełnienia, odnaleźli i nadali cel swoim istnieniom. Majewska czaruje i zachwyca swoim głosem. A piosenki, które niesie w świat nie są czczą gadaniną o niczym. To piękne historie o miłości, nawet jeśli banalne, to "nie bójmy się banału". Jak pokazuje nam Alicja on też jest ważny, on też może być piękny. A zgromadzona na widowni publiczność jest najlepszym dowodem uznania, w myśl zapewnienia Wojciecha Młynarskiego, "popatrz Kochana, jak naród słucha..."

Ostatnio w mediach, szczególnie w tematach około-politycznych, bardzo często można usłyszeć stwierdzenie, że "nie ma ludzi niezastąpionych". Cóż, zupełnie się z tym nie zgadzam! A wszyscy Ci, którzy wygłaszają takie opinie, najwyraźniej nie mieli okazji, by osobiście poznać Alicję i Włodzimierza, nie mieli szansy, by wysłuchać koncertu tego wspaniałego duetu na żywo. Jestem przekonany, że gdyby mogli stać się świadkami tak cudownego artystycznego wydarzenia, zmieniliby swoje podejście. A jeżeli dalej trwaliby w tych przekonaniach, musieliby być strasznie niewrażliwi na prawdziwe piękno i sztukę. Alicja Majewska i Włodzimierz Korcz to wybitni Artyści. Niepowtarzalni, niemożliwi do podrobienia, cudownie autentyczni, w piękny sposób ubarwiają nasze społeczeństwo. Są takimi jasno świecącymi punktami na firmamencie sztuki i szeroko pojętego artyzmu. I gdy kiedyś ich zabraknie, polska muzyka utraci swoich niezwykle ważnych orędowników. Ale teraz, teraz przed Majewską otwierają się kolejne drzwi, kolejna płyta, kolejne koncerty, kolejne spotkania ze słuchaczami. I jak sama Alicja śpiewa, "Póki świat wokół Słońca się kręci (...), wszystko może się stać."

Pani Alicjo, Panie Włodzimierzu, poznać Państwa, to prawdziwy zaszczyt. "Choć to sztampa i banał, nie bójmy się banału" - dziękuję Wam!


sierpnia 26, 2018

Czarne Stworzenie Świata

Czarne Stworzenie Świata

A szóstego dnia, gdy Bóg stworzył już człowieka, dzieło Jego rąk było już gotowe, kompletne i dobre, a w planach pojawił się już odpoczynek dnia siódmego, Bóg wiedział, że ma jeszcze coś do zrobienia. Brakowało ostatniego tchnienia, zwieńczenia i ukoronowania tego, co było już skończone. Wieczorem owego szóstego dnia, Bóg postanowił stworzyć kolory. Tak, by świat stał się miejscem pięknym i doskonałym, by w oczach człowieka jawił się tak, jak widzą je Boże oczy. I tak zaczął swój akt tworzenia od tego co naturalne, piękne i szczere. Powstał kolor żółty, jaskrawy i ciepły, by nadać atrybuty słońcu i gwiazdom, by blask księżyca stał się jeszcze jaśniejszy i bardziej tajemniczy. Pomalował Bóg środki kwiatów, kanarki i soczyste cytryny. I Bóg widział, że były dobre. Następnie powstała czerwień, krwista, szkarłatna i dostojna. Zabarwiła ona ogień, krew ludzką uczyniła wyjątkową i szlachetną. Pokryły się tą żywą czerwienią jabłka, truskawki i pomidory. W cudowny sposób mieniły się swoją wyjątkowością w blaskach żółtych promieni. A Bóg widział, że były dobre. Do palety jako trzeci dołączył niebieski wraz ze swoimi braćmi i siostrami, turkusami, niebiańskimi błękitami, hipnotyzującym indygo, chwytającym za serce granatem, modrym uniesieniem i wspaniałym lapis lazuli. W ten sposób kolorem pokryły się morskie fale i niebiosa. Ptaki, ryby i motyle stały się wyjątkowe i niepowtarzalne. A Bóg widział, że były dobre. I przyszedł czas, by wszystko to co dotychczas stworzone jeszcze bardziej urozmaicić, by świat mienił się tysiącem barw, by cała ta głębia kolorów stała się perłą koronną w Boskim Arcydziele. I tak właśnie trawy i rośliny zaczęły prężyć swoje zielone źdźbła. Szmaragdowe, limonkowe, miętowe i oliwkowe refleksy pokryły całą ziemię. W ożywczych promieniach zalśniły purpury, amaranty, fiołki i śliwki. Mnogość ta świadczyła o Geniuszu i Artystycznym Uniesieniu, którym poddał się Deus Creator. Na koniec Bóg stworzył biel, czystą, niewinną i nieskalaną, która pokryć miała górskie szczyty, która od dzisiaj zdobić miała anielskie szaty. A Bóg widział, że była dobra. I gdy dzień zbliżał się do końca, Bóg wiedział, że Dzieło nie jest skończone, że brakuje jeszcze jakiegoś przymiotu. Potrzebował czegoś, co będzie dostojne i majestatyczne, co wypełni mroki nocy i morskie głębiny. Czegoś, co nazwą samą wzbudzać będzie szacunek, co stanowić będzie wizję absolutnej doskonałości. I tak właśnie w Bożym umyśle zrodziła się myśl, która stała się rzeczywistością. Tak bowiem Bóg stworzył czerń. Nieprzebytą, niezgłębioną, niezmąconą. Piękną. A Bóg wiedział, że była dobra. Siódmego dnia Bóg odpoczął, rozkoszując się pięknem stworzonej przez siebie palety barw...

*powyższy tekst nie miał na celu obrażenia niczyich uczuć religijnych

Tak wiem, pesymistyczny, żałobny, satanistyczny, nudny, bla, bla, bla. Zdecydowanie bardziej wolę wzbudzający szacunek, patetyczny, klasyczny, uniwersalny i doskonały. Nie ukrywam, że w stylówce #allblack czuję się najlepiej. Ukochałem sobie ten kolor ponad wszystkie inne i co ja na to poradzę? I nawet jeśli za oknem piękna pogoda, żar leje się z nieba, nawet wtedy ciężko jest mi rozstać się z czernią...
Postawiłem dzisiaj na koszulę w typie oversize. Cudowna, przewiewna, nie krępuje ruchów, uwielbiam ją. Do tego klasycznie długie spodnie z nieśmiertelnym pinrollem i czarne tenisówki. Okulary przeciwsłoneczne, podrasowane lenonki, to moje odkrycie tego sezonu...








I niech sobie mówią co chcą, "na koniec będą nas sądzić za odwagę, którą mieliśmy w sercach". Naprzeciw konwenansom i ogólnej opinii nośmy się na czarno, dumni w swej monochromatyczności, z podniesioną głową, otuleni czystym majestatem kroczmy przez naszą codzienność. Na złość kolorom, pastelom i pawim piórkom...






 Za cudowną sesję dziękuję P.Amelie !!

lipca 02, 2018

"Czasami kłamię" - Alice Feeney

"Czasami kłamię" - Alice Feeney


Nazywam się Amber Reynolds. Są trzy rzeczy, które powinniście o mnie wiedzieć:
Jestem w śpiączce.
Mój mąż już mnie nie kocha.
Czasami kłamię.
Sterylne warunki sali szpitalnej. Specyficzny zapach, który kojarzy się z chorobą, śmiercią i nie wzbudza absolutnie żadnych pozytywnych emocji. Słyszysz charakterystyczny dźwięk respiratora, dzięki któremu znajdujesz się jeszcze na tym świecie. Do Twoich uszu docierają odgłosy rozmów lekarzy, pielęgniarek, najbliższych. Doskonale rozumiesz co mówią, zwracają się do Ciebie, trzymają Cię za rękę. Czujesz ich obecność, ale pod powiekami masz tylko ciemność, a jedyne, czym możesz dysponować, to obrazy podsuwane Ci przez Twoją własną wyobraźnię. Chcesz się odezwać, krzyczeć, tłumaczyć, zadawać pytania, ale z Twoich ust nie dobywa się żaden dźwięk. Czujesz w gardle rurkę, która powoduje uczucie dyskomfortu. Chcesz się skontaktować ze światem, ale jest to niemożliwe. Do tego masz lukę w pamięci, a natrętne ślady wspomnień nie chcą dać Ci spokoju. Straszne, prawda?

Tak właśnie czuje się Amber Reynolds. 35 letnia prezenterka radiowa, która w Święta Bożego Narodzenia uległa wypadkowi, w wyniku którego znajduje się w szpitalu, do tego jest w śpiączce, balansując na krawędzi jawy i snu. Obrażenia na jej ciele są jednak niejednoznaczne, sugerują, że to co się stało mogło wcale nie być niefortunnym zbiegiem okoliczności. A co gorsza, bardzo możliwe, że w całą sprawę uwikłany jest Paul, mąż Amber. Chociaż, już na samym wstępie dostajemy informację, że w małżeństwie głównej bohaterki źle się dzieje. Jest jednak znacznie większy problem. Bo choć Amber nie może się nawet poruszyć, leży przykuta do szpitalnego łóżka, całkowicie oderwana od rzeczywistości, jej umysł nie odpoczywa ani przez chwilę. Kobieta nie pamięta nic z tego feralnego popołudnia. Nie wie co się stało, jak do tego doszło i kto był w to zamieszany. Na podstawie strzępek rozmów, Amber zaczyna odtwarzać, krok po kroczku, wydarzenia, które miały miejsce kilka dni przed zdarzeniem i w sam świąteczny wieczór...




Bohaterkę poznajemy na trzech etapach, w ciągu trzech różnych okresów jej życia. Mamy opis myśli i tego wszystkiego, co dzieje się w głowie Amber podczas pobytu w szpitalu (teraz). A więc dogłębna analiza kolejnych pojawiających się faktów, ich przenikanie i swoiste powiązania. Analizujemy zdarzenia sprzed wypadku, pojawiające się jako retrospekcyjna podróż w przeszłość (wtedy). Możemy z bliska przyjrzeć się Amber mężatce, jej relacjom z Paulem i co tak właściwie dzieje się w jej małżeństwie. Chodzimy razem z nią do pracy, gdzie swoją drogą też nie dzieje się najlepiej. Cóż, praca w radiu, w otoczeniu samych kobiet, z których żadnej nie może nazwać przyjaciółką (no dobrze, poza jedną...), do tego zawirowania z despotyczną przełożoną, momentami bywa ciężko. Dochodzi do tego wszystkiego jeszcze relacja z siostrą, bardzo specyficzna, pogmatwana i kompletnie niejednoznaczna. Trzeci okres, w który mamy wgląd, to absolutny powrót do przeszłości. Dzienniki z roku 1992, kiedy Amber ma 10 lat (przedtem). Niesamowicie intymna historia opowiadana z perspektywy małej dziewczynki niejednokrotnie zadziwia i wprawia w osłupienie. I właśnie w tych opowieściach kryje się sekret, który ma swoje odzwierciedlenie w przyszłości...


Powiedziałaś komuś?
Złe rzeczy przytrafiają się skarżypytom.

Powolne zbieranie wszystkich pojawiających się informacji w spójną całość okazuje się dla Amber piekielnie trudnym zadaniem. I bynajmniej nie chodzi tu tylko o luki w pamięci. No właśnie, o głównej bohaterce wiemy coś jeszcze, sama nam przecież o tym powiedziała. Amber czasami kłamie. I jest to fakt kluczowy w tej historii. Niczego bowiem, czego dowiadujemy się na kolejnych kartach powieści, nie możemy być do końca pewni. Ciężko jest zaufać osobie, która już na wstępie zasiała w nas ziarno niepokoju. I nawet jeśli już nam się wydaje, że wiemy co się za chwilę wydarzy, albo jesteśmy przekonani, że rozwiązaliśmy już całą zagadkę, okazuje się, że białe nie do końca jest białe, że zostało splamione tak mnogą ilością odcieni szarości, że w niektórych miejscach zaczyna się robić czarne. To trochę tak jak ze sztuczką iluzjonisty. Patrzysz uważnie, by nie dać się zwieźć a koniec końców i tak oglądasz królika wyciąganego z czarnego cylindra.


Ludzie uważają, że dobro i zło to przeciwieństwa, ale są w błędzie - to tylko lustrzane odbicia widoczne w potłuczonym szkle.

"Czasami kłamię" to niesamowita historia, która stanowi jedną, ogromną sieć kłamstw. A gdy już się w nią wpadnie, ciężko jest się wydostać. Sposób, w jaki skonstruowana została fabuła budzi we mnie szacunek dla autorki. Nie raz uśmiechnąłem się w duchu na fakt, jak to zostałem wyprowadzony w pole, jak dałem się omamić. Zdarzyły się takie dwa fragmenty, które musiałem przeczytać kilka razy, by w pełni uświadomić sobie, czego się właśnie dowiedziałem. Cudowna jest też ta niemożność przewidzenia zakończenia. No konia z rzędem i rękę księżniczki temu, komu się to uda.
Wspaniale wciąga i pochłania bez reszty, a chęć poznania prawdy, jaką wykazuje Amber, staje się również naszym pragnieniem. Połknąłem w dwa wieczory i nadal o niej myślę. Miesza w głowie, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Dramat psychologiczny, jakiego dawno nie czytałem. Jeżeli tylko będziecie mieli okazję, koniecznie sięgnijcie po "Czasami kłamię". Tylko pamiętajcie o jednym, miejcie oczy szeroko otwarte. Amber Reynolds czasami kłamie...


czerwca 27, 2018

Magia w Pasażu Róży

Magia w Pasażu Róży

To absolutnie niesamowite, jak ludzkie losy przeplatają się i krzyżują. Z pozoru nielogicznie splatane, z czasem i z odpowiedniej perspektywy układają się w spójną całość. Jak mawiał klasyk: "W tym szaleństwie jest metoda...". Nie wiemy dokąd zmierzamy i z kim ostatecznie dotrzemy w wyznaczone miejsce. Tułamy się, jak dzieci we mgle, by ostatecznie stworzyć z nicości coś niezwykłego. I choć mamy niekiedy wrażenie, iż to wszystko dzieje się bez najmniejszej przyczyny, że kompletnie bez sensu, że niepotrzebnie, z czasem dostrzeżemy, jak wielkie miało to dla nas znaczenie. Jak nas odmieniło, jak ukształtowało nasze wnętrze, nasz światopogląd i system wartości. Każdy nasz czyn z teraźniejszości, która już w momencie pisania tych słów staje się przeszłością, wpływa na naszą przyszłość. Wszystkie znajomości, zdarzenia, słowa i gesty układają się w mozaikę naszego "ja". Rozmowa z papieżem i z bezdomnym, którego prostota, nie prostactwo, chwyta za serce; spojrzenie ukochanej, bliskiej nam osoby w chwili niepohamowanej radości i przelotny kontakt wzrokowy z nieznajomą, serdecznie uśmiechającą się staruszką w autobusie; uścisk dłoni prezydenta w chwili odbierania tytułu profesora i kurczowe trzymanie palca przez malutkiego niemowlaka. Te wszystkie wielkie, wzniosłe oraz całkowicie małe chwile kreują nas, jako ludzi. Stanowią kolejną cegiełkę dokładaną do potężnej budowli. Budowli, której akt tworzenia zakończy się w momencie naszego ostatniego wydechu. Jesteśmy całością, która złożona z malutkich elemencików nieustannie się rozrasta, czyniąc z nas piękną kompozycję...

Dzisiaj, kolejne zjawiskowe i warte uwagi miejsce na mapie Łodzi. I niech ktoś mi powie, że to jest brzydkie miasto. Arcydzieło, które nie znajduje się ani w galerii sztuki, ani w muzeum, wśród zakurzonych pergaminów, lecz w ogólnodostępnej przestrzeni, pod naszym wspólnym niebem. Pasaż Róży, bo o nim mowa, znajduje się przy Piotrkowskiej 3, w podwórku kamienicy, tuż przy Placu Wolności. Wystarczy przekroczyć bramę, by zaczęła dziać się magia...
Postawiłem dzisiaj na elegancję kontrolowaną. Granatowa koszula w białe grochy. Hit sezonu, sezonów? Przewija się w modzie od dawna i nie zamierza jej opuszczać. I dobrze! Klasyczne czarne, zwężane spodnie i granatowe loafersy, które idealnie sprawdzają się przy pół-formalnych okazjach...


 




Broniąc jeszcze tego, co napisałem we wstępie. To miasto ma w sobie dokładnie tyle samo piękna, co brzydoty. Ale tylko i wyłącznie od nas zależy, co będziemy chcieli wokół siebie zobaczyć. Jasne, możemy narzekać i krytykować, ale czy warto? Może zdrowiej będzie czasem się zatrzymać, rozejrzeć i zachwycić wszystkim tym, co nas otacza. Nasz świat jest na tyle niezwykły, na ile tylko mu na to pozwolimy...

P.Amelie, dziękuję Ci z całego serca. Jak to napisała moja przyjaciółka, gdy pojawia się "ten duet, zawsze dzieje się magia". I za tę magię jestem Ci ogromnie wdzięczny!




czerwca 19, 2018

Eviva l'arte!

Eviva l'arte!


Naszą czasoprzestrzeń możemy podzielić na dni dobre, bardzo dobre i te absolutnie złe. Pomiędzy nimi jest zaś cała masa takich prostych, szarych i ekstremalnie zwyczajnych dni, które przechodzą bez echa, rozpływając się gdzieś w niebycie. I te wszystkie chwile składają na nasze życie, bardziej lub mniej szczęśliwe. Ale są też takie dni, które z pozoru nie zawierają w sobie żadnych spektakularnych zdarzeń. Nie jest to zdanie egzaminu na prawo jazdy, nie jest to uroczystość zaślubin czy ceremonia pogrzebowa. Pomimo tego, dni te zapisują się w pamięci jako te szczęśliwe, warte ocalenia od zapomnienia. Są one składową naszego codziennego szczęścia. Z pozoru zwyczajne, przekształcają się w opowieść o nas samych, o naszych marzeniach, troskach i pragnieniach. I jest w tym coś absolutnie niesamowitego. Ta zdolność wyciągania tego co najlepsze z każdej, najmniejszej chociaż chwili, z każdego drobnego zdarzenia. Bo nasza rzeczywistość i szara codzienność bardzo często przytłaczają nas swoim ciężarem, męczącym oddechem łatwo wyczuwalnym na karku. Są dla nas niewygodnym balastem, którego z chęcią byśmy się pozbyli. Ale stanowią one także kanwę dla naszego życia, wypełniacz, który spaja wszystko i pozwala temu trwać w jedności. Te piękne, czasem banalne i naiwne chwile są zatem najwspanialszą i najbogatszą ozdobą tej powszechnej zwyczajności. I taki właśnie zwykły niezwykły dzień mam za sobą. Po dwóch latach przerwy ponownie stanąłem przed obiektywem. I to nie byle jakim obiektywem. Spotkałem się z Panią Amelią, tak dobrze Wam znaną, z którą i dzięki której tworzyłem ten mój wirtualny zakątek. I chociaż przez ten czas mieliśmy stały kontakt, wplecenie w to spotkanie zdjęć jest czymś wyjątkowym, ważnym. Na nowo poczułem, a może raczej poczuliśmy, jak to jest uwieczniać rzeczywistość krótkimi pstryknięciami migawki. Te wszystkie wspomnienia powróciły i wypełniły nas, napełniły ożywczym uniesieniem, którego tak dawno nie doświadczaliśmy. I chociaż dla niektórych może to wydać się zwyczajne, błahe, niewarte uwagi, dla mnie stanowi coś absolutnie niesamowitego i dogłębnie szczęśliwego. Dziękuję Ci z całego serca za te niewyczerpane pokłady artyzmu i twórczej awangardy. "I choć życie nasze nic nie warte, Eviva l'arte!"

Pojawiam się tu dzisiaj w odsłonie eleganckiej. Nie wypada bowiem, po takiej rozłące, wrócić do siebie w łachmanach, tak nieprzyzwoicie. Postawiłem zatem na marynarkę, moje odkrycie z zeszłego sezonu, perełka którą dorwałem w Zarze i od tego momentu obdarzyłem ją miłością szczerą i prawdziwą. Biała koszula, ale bez kołnierzyka, tym razem stójka (wiedzieliście, że profesjonalnie nazywa się to kołnierzem mandaryńskim? Cóż, człowiek uczy się przez całe życie...) I buty, które kupiły mnie zupełnie, a w konsekwencji ja kupiłem je... Swoją drogą, ciekawa zależność, czyż nie?






Warto wspomnieć o jeszcze jednej kwestii. Gazeta, która towarzyszyła mi podczas tej sesji, to nie byle jakie pisemko. To Vogue. Najprawdziwsza w świecie polska edycja. Czekałem na to tak długo, aż w końcu się doczekałem. Jestem szczerze dumny, że po tylu latach Polska dołączyła do wielkiej #vogue_family. Że nie odstajemy już, że gonimy światową modę, że mamy swojego Vogue'a! To już piąty numer, a ja jestem nieustająco zachwycony. Na każdy kolejny czekam z niecierpliwością i wielkim zaciekawieniem, jak dziecko na prezenty od Świętego Mikołaja. Rzetelna praca świetnego zespołu, radość dla oczu i ducha. Wspaniałe sesje, dobrze napisane artykuły i felietony Pani Zuzanny Łapickiej, od których zaczynam czytanie każdego numeru...
Kto by pomyślał, dwa lata mnie nie było, a tu proszę, takie zmiany...





I na koniec już, P.Amelie, chciałbym bardzo Ci podziękować. Nie tylko za te zdjęcia, ogólnie, tak już Ci wspominałem, za całokształt...


Copyright © 2016 Szafa Bubu , Blogger